Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi WuJekG z miasteczka Kraków/Gorlice. Mam przejechane 268736.63 kilometrów w tym 4388.42 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.91 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl




Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy WuJekG.bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

[300-1500km :)]

Dystans całkowity:33027.04 km (w terenie 258.70 km; 0.78%)
Czas w ruchu:1186:28
Średnia prędkość:27.84 km/h
Maksymalna prędkość:77.88 km/h
Suma podjazdów:282858 m
Maks. tętno maksymalne:181 (94 %)
Maks. tętno średnie:142 (73 %)
Suma kalorii:19998 kcal
Liczba aktywności:69
Średnio na aktywność:478.65 km i 17h 11m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
1052.00 km 0.00 km teren
37:27 h 28.09 km/h:
Maks. pr.:70.30 km/h
Temperatura:26.0
Podjazdy:5788 m
Rower:Furia

BBTour 2024: wymęczony, zaliczony, odhaczony

Sobota, 24 sierpnia 2024 | Komentarze 2

Wolin-Płoty-Drawsko Pomorskie-Mirosławiec-Piła-Chodzież-Żnin-Inowrocław-Brześć Kujawski-Łowicz-Lubochnia-Opoczno-Końskie-Skarżysko-Wąchock-Starachowice-Rzepin-Opatów-Sandomierz-Raniżów-Sokołów-Łańcut-Kańczuga-Bircza-Krościenko-Ustrzyki Dolne-Lutowiska-Ustrzyki Górne

Szło nieźle na początku, chociaż pod wiatry. Nawigacja zaczęła szaleć już przy PK1 i dorobiłem dystansu już tu. Potem często-gęsto fatalne asfalty, dziury i łaty na bocznych drogach (tak jakby nie można było tego bardziej głównym puścić...), pofalowany odcinek do Kalisza Pom. nawet znośny, ale coraz bardziej zamulam. W Pile oczywiście problemy nawigacyjne przy PK. I zaczynam się już toczyć, czując odparzenie i lekkie wykończenie słońcem i asfaltami. Do Żnina (300+km) dotaczam się dobrze po 10 godzinach. Tragicznie. Jakieś pierogi, jakieś przepaki, jakieś tankowanie, pogaduchy z ludźmi, zapalam lampki i jadę dalej. Zaczyna się nawet fajnie jechać, punkt w Dąbrowie Biskupiej był lepiej wyposażony w żarcie i gdybym wiedział, to zatrzymałbym się dłużej tu, a nie w Żninie. Za to niechcący zostawiam na tym PK bidon.
A kolejny gubię na wertepach - leci w krzaki i już nie wraca.
A trzeci wypada mi na dziury w drodze jeszcze przed Łowiczem, pęka mu dno i musze wypić na miejscu to, co sie wylewa.
W Łowiczu pobojowisko, stos ciał ledwo funkcjonujących wala się wszędzie po sali. Piję jakąś herbatę i jem jakiś makaron, robię pogaduchy z Wojtkiem Lesiem i jadę dalej. Poranek łapie mnie długo przed Opocznem (chyba przysiadam na moment na jakimś przystanku, pokonując senność), a na PK lampa jest już nie do zniesienia. Droga na Końskie puszczona oczywiście jakimiś bocznymi syfami. A potem patelnia drogi na Skarżysko-Kamienną. Zatrzymuję się kilka razy w klimatyzowanych sklepach, uzupełniając płyny. W Starachowicach znów krążenie po jakichś drogach leśnych z niedzielnymi turystami, którzy nie patrzą gdzie jadą. PK marny, nie dojadam tego co mi nałożyli, sala umiera z gorąca.
Do Opatowa kilka hopek w mocnym słońcu, a potem patelnia do Sandomierza. PK oczywiśćie przejeżdżam: jakiś chłopaczek wyjeżdżał z punktu przez rondo, zasłonił mi flagę z oznaczeniem przy wejściu i pojechałem radośnie za nim. Po 5-6 km zorientowałem się, że coś jest nie tak. Na PK przepak, powerbank, żeby naładować światła na noc, jakiś makaron i picie i arbuzy, głupio zostawiam kurtkę, którą woziłem cały dzień, bo przecież poprzednia noc objechana była w kamizelce...-  i jadę dalej. Jest niby płasko, jest niby coraz chłodniej, zaczyna się nawet fajnie robić, zatrzymuję się raz na 5 minut drzemki w lesie...
I jest fajnie aż pod Raniżów, gdzie szerszeń, latający w kółko nad drogą, upitala mnie w dłoń.
Przez co mało nie wpadam pod ciężarówkę na sąsiedni pas. Dłoń puchnie, znacząco boli, szerszeń uciekł.
Toczę się dalej, zaczyna się ściemniać, a Łańcuta nie widać. W końcu na PK docieram po ciemku (wejście do PK też wujowo oznaczone, można kręcić się w kółko). Coś piję, coś jem, coś piję, znów kanapkę z serkiem i ogórkiem i jadę na Orlę, dokupić colę na dalszą drogę (źle się pije z odkręcanych butelek, ale nie mam wyjścia). Na Kańczugę jakoś idzie, podjazd też znośny, w dolinie zaczyna być chłodno i zaczynam tęsknić za kurtką. Po drodze zaliczam przystanek i 5 minut drzemki. I w końcu dotaczam się do Birczy. Oczywiście nawigacja postanowiła pokazać mi inną trasę dalej  i o mało nie mijam punktu. A ten PK jest fajny, z dobrą zupą, dobrą herbatą i kanapkami, klimatyzowaną salą z materacykami. No nic, jadę dalej. Jest podjazd, są zjazdy, w dolince do Krościenka i do Ustrzyk wychodzą mgły i robi się zimno. Ustrzyki D. takie jak zawsze: samoobsługa w szkole. Porywam dwa batoniki i picie i jadę. Na podjazdach trochę odżywam, ale na górze na Żłobku łapie mnie senność, wpadam więc na ławkę na przełęczy, na 10 minut drzemki. Zjazdy nawet nie tak zimne, koleny podjazd cieplutki, a od Lutowisk morze mgły i powolny świt. Ostatnie 15km ślamazarne, bo trzeba pokonywać wilgoć mgieł. Na metę wtaczam się chwilę po 5.28. 

44h03min to nie jest wymarzony czas przejazdu, ale co zrobić. Fajnie, że nie skusił mnie wycof po drodze, chociaż wieeeelee razy było blisko. 

CLIMB: max 12%

Dane wyjazdu:
499.80 km 0.00 km teren
16:58 h 29.46 km/h:
Maks. pr.:69.40 km/h
Temperatura:25.0
Podjazdy:5558 m
Rower:envi

TdSilesia

Sobota, 13 lipca 2024 | Komentarze 1

Godów- Frydek-Mistek -Pustevny-Bila-Turzovka-Čadca-Mosty k/Jablonkova-Jaworzynka-Istebna-Wisła-Szczyrk-Łodygowice-Kocierz-Andrychów-Frydrychowice-Tomice-Ryczów-Alwernia-Płaza-Bolęcin-Nieporaż-Wola Filipowska-Paryż Górny-Myślachowice-Jaworzno-Kosztowy-Kostuchna-Mikołów-Gierałtowice-Bojków-Żernica-Sośniowice-Rudy-Kuźnia Raciborska-Nędza-Racibórz-Lubomia-Krzyżanowice-Hať-Rudyszwład-Gorzyce-Gorzyczki-Godów

W tym roku, trochę z przekory, trochę żeby poczuć jak to jest w tych grupach jechać, wbrałem kategorię OPEN na TdS. Start o 8 jest i dobry i zły: bo po deszczach ale przed upałami, bo już za dnia ale trochę późno. Od wjazdu w Czechy mocny przeciwny wiatr i kłębiące się chmury nad górami, ale poranna ekscytacja i świeżość dają kopa od jazdy, aż muszę trochę hamować. Po około 2h dogania mnie mocno pracująca dwójka z grupy startującej 5 minut za mną, po czem od razu przysiadają nie cisnąc. Rozpoznają materiał na ostatniej hopce przed Pustevnym i urywam jednego z dwójki na sztywnej końcówce. Zjazdy i płaśnie jadę z ogonem, ale to lepsze niż pozwolenie na zjechanie się ich we dwoje, więc ciągnę. Ogon opada na podjeździe na Pustevny - fajnym podjeździe, trzymającym prawie równo do około 9-10%, z atrakcjami typu rozkraczona ciężarówka na zakręcie kiloemtr przed szczytem i konieczność przebiegnięcia bokiem, przez rów z wodą i błotem (serio!). Na PK pod szczytem jestem ca. 2h40m po starcie. Bananek, woda do buteleczki, (pierwszy bidon wypadł mi na dziurach 5 km po starcie), pepsi z kubeczka i w zjazd. Zjazd zachowawczy, bo mokro od schodzących mgieł. W dolinie droga przyjemna, długi podjazd szeroką krajówką i szybszy zjazd. Potem podjazd do hranicy, trochę za bardzo zachowawczy i wjazd w Slovensko, z szybkim zjazdem i w końcu wiatrem w plecy. Ciągnie mi się ta droga po wioskach dość, na dodatek jakieś przestoje na światlach czy między autami i w końcu za Čadcą widzę z tyłu goniących. Przyciskam trochę na sekwencji do Trójstyku, auta hamują mnie za Jaworzynką i sam hamuję się skręceniem po colę do Żabki. Kubalonka idzie dość szybko, zjazd do Wisły tak sobie, bez szaleństw, ale już podjazd przez Wisłę na bufet jest jakiś męczony. U Hanki nie rozsiadam się, tankuję pepsi, tankuję wodę, tankuję arbuza i banana i wbijam w podjazd na Salmopol. Zjazd przez Szczyrk jak to zjazd przez Szczyrk, turyści i samochody. To samo nad jeziorami. I w końcu Kocierz. W popołudniowym upale. I podjazd mnie (znów) trochę niszczy. Zjazdy nie pomagają, przejazdy przez miasteczka irytują, nie dociskam nawet na tych malych hopkach później, tankuję po drodze w jakimś przygodnym Dino. PK w Bolęcinie prawie bym przejechał. Radośnie okazało się, że nie dałem przepaku do stosu na przepaki, tylko do depozytu (dobrze, że lapmkę wziąłem jednak ze sobą...) i nie ma mojego worka. Zgadzam się na zapiekankę, ale czekam i czekam, wszyscy już zupy zjedli, ja czekam dalej i zapiekanki ani nawet dymu z pieca nie widać. Na dodatek odkrywam mały wyciek powietrza z przedniego koła, który na szybko dopompowuję. Stwierdzając, że kupię jednak coś w Żabce wyjeżdżam przed tą zapiekanką (i bez żarcia przepakowego) w podjazd na Paryż Górny i zjazdy w stronę Konurbacji Śląskiej. Przebija się przez to ciężko, przez dziury, znużenie, czerwone fale na wahadłach i światłach, deficyt kalorii i kuszące Żabki, z których co jakiś czas korzystam. Im bliżej Gliwic tym drogi szersze i prostsze, ale i im bliżej Gliwic tym więcej rozbłysków burzy. W końcu za Rudymi zaczyna lać. Ale na PK w Kuźni jest suchutko i przyjemnie. Nie biorę pierogów, bo goniąca mnie trójka (tak, zrobiła się z tego pomoc trójkowa znów) jest tuż zaraz, tankuję tylko wodę i pepsi i ciasto i jadę do mety. I trochę dociskam. Chociaż czuję, że coś tam nie teges z tym przednim kołem...Na granicy przed Hat'em zatrzymuję się na ostatnie dopompowanie. Podjazd, zjazd, płasko...i oczywiście szlaban na przejeździe w Rudyszwałdzie. Końcówka leci radośnie, odliczając ostatnie kilometry, po trochę mokrych asfaltach, na metę wpadam około 01.47. Oficjalnie na 2. miejscu (sic).
Masa błędów logistyczno-maratońskich, od wypadniętego bidonu, przez zatrzymywanie się po odpadniętą podsiodłówkę, błędy nawigacyjne, brak tego przepaku, niedostateczne nawadnianie, brak agresywnej jazdy w miastach (+brak intensywności przed planowanym etapem dnia kolejnego), aż po niesprawdzanie sytuacji na trasie via monitoring (który czasem pokazywał, jak się okazało, nieścisłości). Spora część do poprawienia, część pewnie nie do przeskoczenia ;)
CLIMB: max 13%



fot. BiruCyclingTour de Silesia

Dane wyjazdu:
460.00 km 142.80 km teren
25:11 h 18.27 km/h:
Maks. pr.:71.00 km/h
Temperatura:19.0
Podjazdy:10211 m
Rower:BROKAT II

(Ultra)Lajkonik 2024 - im mniej się chce, tym bardziej wychodzi

Wtorek, 30 kwietnia 2024 | Komentarze 0

Gródek n/Dunajcem-masa górek i upodlenia-Gródek n/Dunajcem

Maraton wpadł właściwie tak przypadkiem: dostaliśmy spot startowy dla Grupetto Gorlice, więc po dłuższym wahaniu zapisałem się na nowopowstały dystans dłuższy. Potem dłuższy się wydłużył, niewiele ale jednak jakoś zniechęcająco i taktycznie (za sugestią Prezesa) przepisałem się na dystans midi, mający na mapce niecałe 450k. Nie przygotowywałem się zbytnio do samego typu i trybu jazdy, nie było w tym roku specjalnego celowania w wyczucie szutrów, trasa miała dostarczyć sporo stromych i czasem 'technicznych' zjazdów, za którymi nie przepadam, więc i nie traktowałem tego jakoś priorytetowo - przejadę się, zmotywuje mnie to do nie-wycofu, poćwiczę/przypomnę sobie strategię na trasie i planowanie, wpadnę może w jakiś tryb ściganiowy. Jak zawsze w tygodniu mało snu i praca nocami, ale szczęśliwie udaje mi się wyłuskać całą dobę swobody przed startem, co pozwala na leniwy dojazd, powłóczenie się nad jeziorem, naleśniki z serem w lokalnej mordowni, odbiór pakietu startowego i wygodny nocleg pod dachem. Robię jeszcze przymiarki podsiodłówek i decyduję się na większą, bo zabieram więcej cieplejszego ciucha i antycypuję dopakowanie zapasów na noc.
Do grupy startowej wpisany zostaję dopiero nad ranem, jest miejsce w ostatniej, o 8.30 i z takiej też udaje się wystartować. Pogoda od rana prawie letnia, praży słońce (chociaż zawiewa dość mocny wiatr), można jechać na krótko. Jesteśmy przemieszani z dystansem długim, z którym dzielimy pierwsze naście kilometrów. We wcześniejszych grupach wyjechało kilku mocnych zawodników z mojego midi, mocna trójka jest ze mną na starcie (w tym Radek Rogóż i Ula i Kamil, sami doświadczeni), startujemy też z wycinakami z długiego.

Start nawet spokojny, ktoś tam wyskoczył na asfalcie do przodu, od niechcenia dojechałem do grupki posiedzieć w kole przed podjazdem. Na podjeździe asfalt, a potem szuter, zrobiła się selekcja i na szczycie znalazłem się sam z Radkiem Gołębiewskim i Michałem Mordarskim (kolega na mtb był ciut z tyłu, ale minął nas na zjazdach). Na zjeździe, jadąc jako drugi, jebłem radośnie w jakąś dziurę - bo zjazd był dobry na rower mtb - i ułyszałem mocne 'trach!'. Sądząc, że to koło, letko wystopowałem, ale wszystko było okej. Potem była druga dziura, bez głośnego 'trach!', ale zatrzymałem się zaraz zobaczyć czemu zatrzymuje się Michał (bo żelki mu wypadły na dziurze). Na asfalcie podganiamy, na kolejnym podjeździe widzimy tylko z daleka łydkę Radka, potem puszczam Michała, który łapie lekkie koło za traktorem i wbija w zjazdy, a ja wchodzę w swoje tempo, nie goniąc. Bo przed wyścigiem zrobiłem sobie rozpiskę, taką godzinową, gdzie robić zakupy (ciężko ze sklepami przy trasie, na dodatek noc i drugi dzień to święto), o której wypadalo by gdzie być i w ogóle. A jadąc mniej więcej pod zapiekiem, powienienm harmonogram z rozpiski zrealizować. Zaczynam też łapać zawodników i z długiego i z midi, przebijamy się przez jakieś błotne i rozjeżdżone podjazdy pod Iwkową, przypominam sobie miejsca z poprzedniej edycji, podobnie zabłocone, skręcam pod prąd w Lipnicy Murowanej na rynku, trochę zbity z tropu dopingiem orgów, gubimy się potem z dwoma zawodnikami na jakiejś ścieżce, potem łapię kolejnych zawodników za Gosprzydową.... i ścianę płaczu w Bocheńcu robię w pełnym słońcu już sam, nie w tłumie, jak 3 lata temu. Bokami przebijam się do Zakliczyna, mam jeszcze wodę więc odpuszczam zakupowanie i walę trochę z wiatrem w stronę Dąbrówki Szczepanowskiej, podjazdu dość stromego (ostatni ponad kilometr nie schodzi poniżej 13%), asfaltowego, nie dającego ucieczki przed słońcem. Idzie nawet fajnie. Potem lasy, postój na kremik i poprawienie opadniętej na dziurze pierwszego zjazdu kierownicy (poszła w dół na mostku, przez co przez te 4h miałem inną niż zwykle pozycję ręki na klamkach i guma zrobiła mi szybciutko otarcie przy kciuku - mam za swoje, że nie zabrałem rękawiczek na dzień), asfaltowe zjazdy i sklep w Pleśnej, gdzie uzupełniam zapasy i płyny i gdzie dojeżdża (niespodziewanie dla mnie) Kamil. Mając go na plecach trochę biorę się za siebie, przemykam przez lasy do Krowodrzy, rozpoznając miejsce wycofu poprzednim razem, Szynwadł ciągnie się okropnie, nie da się jakoś wyjechać z tej wioseczki, ale Kokocz wchodzi zgodnie z rozpiską, przy tężni na górze jestem około 15.30. Potem szybkie zjazdy, smutny i długi podjazd, jakieś lasy w okolicy Połomii, gdzie trafiam na bląkającego się Zbiga Mossoczego, szukającego właściwej ścieżki. Zjeżdżamy razem na zakupy do Lewiatana do Braciejowej - ja na chyba większe zakupy, bo Zbig zebrał się szybciej - i dalej jazda w stronę Małej. Łapię go na drodze krzyżowej do pomnika nad Małą, bo przez skurcze musi rower prowadzić pod górki. Narzeka też na małe dolegliwości ze strony żołądka - przy tej pogodzie i pewnie spsorej podaży węglowodanów wcale się nie dziwię, sam się zastanawiam kiedy złapie mnie dołek jelitowy. Tak jadę i jadę i nagle poznaję gdzie jestem - pod Górą Chełm! :) Oczywiście po wjeździe do lasu koło rezerwatu trochę błądzę, bo ślad znów nie jest ewidentny i trzeba jechać dzikimi ostępami do ścieżki leśnej. Zjeżdżam, podjeżdżam, zjeżdżam, widzę podwieczorne Jasło, docieram do krajówki w Kowalowych i robię małe ubieranie (tylko góra), przepak jedzenia i smarowanko (zgubiłem tyłkokremik, więc został tylko tłusty krem z filtrem SPF.. ;)). Mija mnie Kamil, potem ja go mijam i atakuję most w Krajowicach. Remontowny, jednak. Bez kładki dla pieszych. Łapię Kamila podczas odwrotu, pokazuję mu gdzie jadę na objazd i że wstępuję na opcjonalny Orlę (się dobrze złożyło akurat). Orlen załatwiam szybko, z napojami i jakimiś nadmiarowymi batonikami. Dojeżdża tu jeszcze jeden zawodnik na zakupy (nie wiem czy wie o moście), ja wyjeżdżam pierwszy z trójki ze stacji. Kurcze, się chłodno zrobiło w dolince, ale zaraz zaczyna się podjazd pod Liwocz. Widzę jeszcze chwilę migające za mną światła rowerowe, ale potem troszkę dociskam i w lesie jestem już sam. W sam raz, żeby trochę pobłądzić i połazić po krzakach. Ale - dobijam w kóncu do zjazdów, te idą fajnymi szutrami, do Jodłowej, potem znów w górę, potem znów błąd nawigacyjny i krążenie po zasianch polach - gdy trafiam w odpowiedni asfalt, który był zaraz obok, ale dla mnie nie był taki ewidentny, zastanawiam się czy to ze zmęczenia, od słońca i wiatru czy jakiegoś niedożywienia. Tylko z tym ostatnim mogę sobie na tę chwilę poradzić, więc wciskam w siebie żelek i batonika i sporo wody. Pod Ostrym Kamieniem mam jakieś zagwostki nawigacyjne, ale gdy wpadam w szutrowe drogi to leci się 40-50 na luzie. Pod Brzanką dopingują mnie organizatorzy, namawiając do zatrzymania się - trochę ich zbywam, za dobrze mi się jedzie. Z Brzanki zjazd trochę za bardzo terenowy (ale nie taki zły jak z Liwocza...). I dolina w Lubaszowej. A z Lubaszowej jakaś przykra ściana podjazdu. Rzepienniki idą jakoś na automacie, chociaż nocą mało co poznaję gdzie jestem. Mam ponad godzinę opóźnienia, wyczekuję tego Biecza, do którego wpadam po zimnym Bugaju i Sitnicy, po jakichś wstrętnych szutrach, grubo po 2.40 w nocy. Wykupuję napoje na BP, pożeram zapiekankę z herbatą, trochę się odświeżam w toalecie, zasmarowuję zakupionym kremikiem niweła, ubieram nogawki i kurtkę, a nawet zaopatrzam się w redbulle (to pierwszy od 10 lat wypity energetyk....myślałem, że będzie lepszy kop albo gorszy zjazd później, ale nie było ani wystrzałowo, ani źle). Wyjazd kilkanaście chwil po 3ciej, od razu w podjazdy w stronę Pagorzyny, Lipinek i Wapiennego. akurat zerwał się przedporanny mocny wiatr, wiejący mocno w twarz - akurat na część asfaltową. Wbijam na łącznik do Bodaków gdy już zaczyna dnieć i całe szczęście, bo zjazd jest mocno MTBowy. Przy szlabanie mała rozbiórka, a zaraz potem szutry Gravela Beskidzkiego - trochę na automacie, trzeba było tylko uważać na łanie łażące przez drogę. O wschodzie jestem nad Pętną, Seba pisze mi, że pudelko GPSowe mnie nie łapie, bo chyba straciło sieć, więc na wszelki wypadek je resetuję. Wierch Wirchne dłuży mi się przez błota, Magura idzie na pamięć, szutry zjazdu do Bielanki wybijają mi nadgarstki. Z Bielanki przeskok na fajną szutrówkę przez Miejską Górę, na podjeździe kibicuje mi Grzesiek z dzieciakami. Zjazd do Szymbarku na heblach, a na dole punkt kibicowski zrobil Wojtek Senior. Przebieram się przy Arce, jest chwilę po 7mej, ale już ładnie praży. Wywalam śmieci, przepakowuję żarcie i picie, smaruję się i walę na Morskie Oko, Maślaną i ostrożnie w dół do Bieśnika, gdzie już nieostrożnie puszczam klamki na zjeździe na Szalową. W Łużnej kibicuje mi jeszcze Marek, w Staszkówce robię ostatni mini przepak jedzeniowy i pomykam na Zborowice. Drugi dzień krótkich maratonów zawsze jest marny: przychodzi 'upał dnia drugiego', niespanie daje o sobie znać, daje o sobie znać lekkie odwodnienie, organizm stara się schłodzić ale to nie wychodzi, zaczyna się retencja wody i uczucie ciężkości. Ten okres trzeba jakoś przetrwać, zagryźć zęby i dociskać. Już wcześniej dostałem info, że wyszedłem na prowadzenie na tyle mocno, że mogę jechać na luzie, ale z drugiej strony trzeba antycypować jakąś awarię lub bombę, więc nie zwalniam. Do Bukowca jak to do Bukowca, niestety nie jest jakoś super z wiatrem. Droga do Jamnej, czasem pureMTB, mocno mnie męczy mentalnie i dłuży się jakoś. W Olszowej mały doping orgów i już Pleśna i ostatni podjazd terenowy - ściana ziemi w lesie. Ostatnie szutrówki i w końcu asfaltowy zjazd do mety. Do której docieram okolo 12.12, po 27h42min.

Jasne, że szosowiec będzie narzekał na odcinki bardziej mtb niż gravelowe, ale może to tylko zbytnie narzekanie szosowca. Wydłużył mi się zakładany czas o prawie 2h brutto, ciężko powiedzieć gdzie i czemu i jak. Ale grunt, że nie było problemów ze strony żołądka, pogody, chęci odwrotu (no, może prócz kilku pierwszych godzin, przez pierwszą setkę ;) ), większych awarii, które potrafią zdemotywować. Można było mniej zapakować, ale potem marznąć i pakować picie po kieszonkach lub nie pić nic - aprowizacja na tej trasie, podczas jazdy nocnej i w okresie świątecznym, była dość kluczowa dla odpowiedniego przetrwania i warunków i trasy. Przewyższeń narąbało mi więcej niż zakładane, ale to przez szereg pomyłek nawigacyjnych, zawracań i niechcianych podjazdów i zjazdów. Niby zmieniłem przełożenie na miększe, nauczony doświadczeniem poprzedniego kawałka Lajkonika - jechałem na 40/11-46T, ale miejscami czułem, że chciałbym mieć jeszcze lżej pod nogą.
Generalnie - na duży plus, miło od czasu do czasu zaliczyć coś dającego mentalnego kopa i zadowolenie:)
CLIMB: max 21%







Dane wyjazdu:
353.80 km 0.00 km teren
11:26 h 30.94 km/h:
Maks. pr.:76.80 km/h
Temperatura:20.0
Podjazdy:2870 m
Rower:Sauron(i)

chwilka opalania na Mad'arsku

Czwartek, 7 lipca 2022 | Komentarze 3

Gorlice-Magura-Konieczna-Bardejov-Kurima-Giraltovce-Hanušovce nad Topľou-Vranov nad Topľou-Sečovská Polianka-Sečovce-Trebišov-Sátoraljaújhely-Pálháza-Hollóháza-Skároš-Nižná Myšľa-Košice-Košické Oľšany-Vajkovce-Šarišské Bohdanovce-Dulova Ves-Prešov-Kapušany-Raslavice-Bardejov-Beherov-Konieczna-Magura-Gorlice

Wyjazd już za jasności (o ok. 4.40), tuż przed wschodem, był i dobrym i złym posunięciem. Dobrym, bo użycie lampek było minimalne. Złym, bo godzina czy dwie wcześniej dałoby więcej dnia.
Na Magurze wpadam w zupę mgły, która osadza się na mnie mokrym wykwitem rosy. Za to po przejechaniu Dujavy inny świat, ciepły i słoneczny. Około 7, gdzieś w dolinie Topl'y, wychodzi cieple słońce i czuć ten południowy żar, który czuje się wyjeżdżając na południe z tego smutnego jak p***a kraju.
Za Hanušovcami rusza wiatr skośmy w nery, ruszają też ciężarówy. Skręt na Sečovce był chyba niepotrzebny, ale wyszło jak wyszło. Proste zatrebiszowskie lecą na przyschnięciu i jakoś chwilkę przed 10tą jestem pod granicą. Nie ma nastroju na wjazd dalej w tokajskie, skręcam pod wiatr i walę koło żniw w stronę Hollóházy. Ale wcześniej popas w Palhazie. Potem wyboiste cyklo-ścieżki i asfalty Zampleni-hegyseg i podjazd w gorrrącu na przełączkę nad Hollóházę. Po zjeździe na Slovakię lekko zahaczam o Koszyce, nawiguję koło budującej się R1 i wpadam w trasy VRL pod Slaneckimi vrchami. Prešov pół DDRką, pół w ruchu i jeszcze przed-przedostatnie tankowanie pod hradem w Kapušanach. Albo wiatr się lekko zmienił, albo zmniejszył, bo nie męczę na odcinku do Bardejova (gdzie wpadam na mały popas na Slovnaft), a i dalej w stronę hranicy jest spoko. Z Koniecznej już na autopilocie, Magura zgodnie z rozkładem przed 18tą i niecałe pół godziny później wbijam do Gorlic.
Zważając na warunki to czas przejazdów nawet-nawet. Trochę mało gór, ale wybrałem trasę, którą nie wracałem jak dotąd w stronę Prešova, a ta zbyt górzystą nie była.
Z rana temperaturka potrafiła spaść do 4st.C (ale dół był na krótko i to była dobra decyzja), potem podczas postojów wystrzeliwała ponad 30st., jak to w tym okresie roku bywa.
CLIMB: max 11%
prosto w góry z Gorlic
prosto w góry z Gorlic © wojtekjg
mgły za pasmem magurskim
mgły za pasmem magurskim © wojtekjg
trochę mgliście w Zdyni
trochę mgliście w Zdyni © wojtekjg
ulubiona hopka w stronę Stebnickiej
ulubiona hopka w stronę Stebnickiej © wojtekjg
masa obrażonych słonecznikowców
masa obrażonych słonecznikowców © wojtekjg
słonecznik zapylanym jest
słonecznik zapylanym jest © wojtekjg
płaskość pól za Trebisovem i pierwsze (no, może drugie) spojrzenie na góry węgierskie
płaskość pól za Trebisovem i pierwsze (no, może drugie) spojrzenie na góry węgierskie © wojtekjg
ostatnia hopa przed granicą i górki nad Satoraljaujhely
ostatnia hopa przed granicą i górki nad Satoraljaujhely © wojtekjg
velo ścieżki w Góry Zamplińskie
velo ścieżki w Góry Zamplińskie © wojtekjg
Fuzeri var na wzgórzu jak zwykle
Fuzeri var na wzgórzu jak zwykle © wojtekjg
huta porcelany w Hollohazie, wygląda na opuszczoną w połowie
huta porcelany w Hollohazie, wygląda na opuszczoną w połowie © wojtekjg
gdzies pod lasem czai się nitka podjazdu z Hollohazy
gdzies pod lasem czai się nitka podjazdu z Hollohazy © wojtekjg
Nižná Myšľa na horyzoncie
Nižná Myšľa na horyzoncie © wojtekjg
południe Słowacji dość rolnicze jest
południe Słowacji dość rolnicze jest © wojtekjg
boczne dróżki pod Slaneckimi vrchami
boczne dróżki pod Slaneckimi vrchami © wojtekjg
Presov  gdzieś z jakiejś górki
Presov gdzieś z jakiejś górki © wojtekjg
przed ostatnim podjazdem do granicy
przed ostatnim podjazdem do granicy © wojtekjg
Kategoria [300-1500km :)], sam


Dane wyjazdu:
305.30 km 0.00 km teren
10:26 h 29.26 km/h:
Maks. pr.:55.40 km/h
Temperatura:15.0
Podjazdy:2035 m
Rower:Sauron(i)

Nocno Rajza TdS

Sobota, 11 września 2021 | Komentarze 0

Godów-Olza-Kietrz-Głubczyce-Biała-Korfantów-Krapkowice-Annaberg-Kędzierzyn-Koźle -Rudy-Rudytłowy-Wodzisław Śląski-Godów

Z atrakcji wymienić można:
- ładną, ciepłą pogodę na starcie,
- fajny zachód słońca na jakiejś górce nad Tworkowem,
- błądzenie między polami za Krzanowicami,
- wykręcenie ramienia korby gdzieś za Kietrzem i radne próby jej dokręcenia - udało się dzięki poświęceniu Pana Górnika i wyrwaniu od psa gospodarza odpowiedniego imbusa,
- zamknięty Orlę w Białej,
- MEEEEEGAAAA zlewa z huraganem koło Korfantowa,
- rzeki płynące drogami śródpolnymi,
- pieski kopulujące na środku wiejskiej drogi gdzieś w środku nocy,
- czynny Orlę w Krapkowicach,
- bruk na Annabergu,
- gęste powietrze poza lasami ....i w lasach,
- dłuuugie proste do Kędzierzyna i Rudej/Rudy/Rud/Rudów (jak to się odmienia???),
- jakiś burger i napoje na PK3,
- dalej ciepła noc, na tyle ciepła, że nie zakładałem nogawek, a deszczówkę zdjąłem po kilku km od ciepłego punktu,
- hopki przed Wodzisławiem,
- poranna meta z grillem i kiełbaskami w Godowie.

CLIMB: max 9%



Dane wyjazdu:
544.10 km 0.00 km teren
19:39 h 27.69 km/h:
Maks. pr.:61.00 km/h
Temperatura:15.0
Podjazdy:3317 m
Rower:Sauron(i)

MRDP - kolejny fantastyczny wycof

Sobota, 21 sierpnia 2021 | Komentarze 0

Rozewie-Wiżajny-Ełk

Szło dobrze, tasowaliśmy się w czołówce, aż na jakiejś hopce przed Braniewem silny wewnętrzny imperatyw zagnał mnie w krzaki. A potem znów i znów, a potem po toaletach na stacjach.
Nie pomogło przeczekanie chłodu i herbatki z pepsi w Gołdapi, bardziej toczyłem się niż jechałem. I trzeba było podjąć trudną-nietrudną decyzję: albo toczenie się przez dobę i zastanawianie się, czy jelita wrócą do homeostazy i będzie można jechać dalej (ale już wycieczkę), albo wycof teraz, póki jest jak jest i lizanie ran.
Z oporem, ale wróciłem na Ełk.
CLIMB: max 10%


Dane wyjazdu:
508.50 km 0.00 km teren
17:06 h 29.74 km/h:
Maks. pr.:70.90 km/h
Temperatura:21.0
Podjazdy:5527 m
Rower:Furia

Tour de Silesia 2021

Sobota, 10 lipca 2021 | Komentarze 0

Godów-jakieś górki i jakieś płaskie-Godów

CLIMB: max 18%


Dane wyjazdu:
640.00 km 6.00 km teren
25:40 h 24.94 km/h:
Maks. pr.:74.90 km/h
Temperatura:11.0
Podjazdy:9501 m
Rower:Sauron(i)

nieoczekiwany niewycof - PatchRace 2021

Piątek, 28 maja 2021 | Komentarze 0

Bielsko Biała-Przegibek-Międzybrodzie Żywieckie-Gilowice-Kocoń-Stryszawa-Zawoja-Krowiarki-Jabłonka-Czarny Dunajec-Podczerwone-Dzianisz-Ząb-Bańska-Szaflary-Bór-Trybsz-Niedzica-Hałuszowa-Krościenko-Tylmanowa-Gaboń-Stary Sącz-Myślec-Żeleźnikowa-Popardowa-Bogusza-Florynka-Śnietnica-Czarna-Uście-Gładyszów-Magura-Gorlice-Moszczenica-Łużna-Staszkówka-Ciężkowice-Kąśna-Siekierczyna-Jamna-Paleśnica-Dzierżaniny-Tropie-Czchów-Tymowa-Lipnica Murowana-Nowy Wiśnicz-Zawada-Sobolów-Skrzynka-Dobczyce-Droginia-Myślenice-Sułkowice-Lanckorona-Stronie-Łękawica-Świnna Poręba-Wadowice-Osiek-Jawiszowice-Pszczyna-Strumień-Czuchów-Drogomyśl-Skoczów-Górki Małe-Lipowiec-Ustroń-Wisła-Kubalonka-Wisła Czarne-Cieńków-Malinka-Biały Krzyż-Szczyrk-Wilkowice-Magurka Wilkowicka

Jakoś tak się złożyło, że dowiedziałem się o organizowanym przez PatchCycling, Alinę i Radka Rogóża ściganku po górach, takim z Bielska do Gorlic i zuruck.
Dojechałem jakoś z rana do BB, śnięty zalogowałem się w biurze zawodów, ożyłem trochę podczas szukania sklepu z pompką, tak pół godziny przed startem, bo oczywiście zapomniałem (a jak zapomniałem, to pewnie by kapeć był...ale przynajmniej byłaby wymówka do DNFa...), udało się nawet przebrać przed startem w ładne ciuszki i zapozować do wspólnej fotki. Start o 10tej, z prawie centrum Bielska, od razu przebijanie się przez miasto z tysiącem skrzyżowań i dróg jednokierunkowych. Zatrzymują mnie światła, bo lubię stać na czerwonym i gubię kontakt wzrokowy z czołówką. Wbijam w tempo i wbijam w podjazd na Przegibek. Na tymże łapię Marysia, na zjeździe dojeżdżam Pika (jedzie na ostrym...NA OSTRYM! podjazdy podjazdami, ale zjazdy to często mistrzostwo :)). Potem są hopy okołożywcowe i w okolicy Koconia (hłe-hłe) łapię Krystiana. Stryszawa i Przysłup idą, na górze ubieram się, bo duje zimnym wiatrem. Krowiarki i zjazd i dojazd do PK1 też idzie, nawet w założonym z grubsza czasie. Ale czuję, że to nie jest ten dzień, czuję przemęczenie i niedospanie i nawet nie cisnę żeby podgonić czołówkę.
Wjazd w Tatry jak to wjazd w Tatry: za dużo samochodów, psów wybiegających z posesji, a czasem przygodnych mastersów na rowerach, łapiących koło. Podjazd na Dzianisz terenowy, bo remont. Kolejne podjazdy wchodzą żwawo, chociaż wiatr chce mnie zdmuchnąć gdzieś z Bustryka. Za Szaflarami mocno znajome tereny, na podjeździe znów mijam Krystiana, włącza mi się autopilot i tak zostaje aż do Krościenka. Nad Dunajcem duje, lekko ale chłodno i w twarz, więc nie staram się cisnąć, jadę tak se, na luzie. Znów wahadło przy Mostkach, znów Krystian, potem podjazdy nad Myślec i Żeleźnikową i tankowanie w Nawojowej. Znane tereny rozleniwiają, ileż razy można robić wciąż i wciąż ten sam - choć w końcu remontowany - odcinek do Boguszy i na Przeł. nad Bacówką? Jak zwykle dociskam z Czarnej, Magurę osiągam prawie po zachodzie słońca, przy dopingu kibiców, a na Orlę w Gorlicach wpadam po 10,5h jazdy. Pogaduszki z Krystianem, tankowanie ciepłego i zimnego i do bidonów i do kieszonek, ubieranko i smarowanko i wyjazd w miasto. Wpadam jeszcze na Prezesa z rodziną, mijam innych kibiców i walę w noc na Ciężkowice. A potem na Jamną i na Paleśnicę i na kolejną ściankę nad jezioro nad Tropie. O mało nie zabijam się na zjeździe, który urywa się progiem na końcu asfaltu i skręcam na Pogórze Wiśnickie. Jest chyba po pierwszej gdy mijam Dobczyce, co przywołało wspomnienia z zeszłorocznego MP. Od kilku kilosów czuję, że autopilot włącza się coraz częściej i nawet chłód i wilgoć nocy nie pomagają. Zjazdy zaczynają robić się niebezpieczne, na podjazdach tylko lekko się rozbudzam. W końcu, na zakrętasowych zjazdach gdzieś przed Droginią, wypatruję fajną wiatę przystankową z fajną, szeroką ławką, żeby złapać20 minut drzemki. Gdy tylko się usadowiłem - zaczyna kropić, padać, a następnie lać. Wyjście było oczywiste - wyciągam NRCtkę i kładę się na dłuższą chwilę.
Właściwie nie zasnąłem, to było takie przysypianie i walka o wygodną pozycję i trochę ciepła. Przez ten półsen słyszałem, jak wiatę mija Maryś i Piko. Wybudziłem się kilka razy, sprawdzając, czy już jest sucho i słonecznie. Nie było. Ale schło. Więc jakoś przed piątą zrywam się i zjeżdżam na Orlę do Myślenic. Gdy wcinam gorącą kanapkę, nadchodzi oberwanie chmury. Nie ma co czekać, trzeba jechać na Wadowice. Duża część trasy to jazda w rzekach płynących asfaltami, śliskimi zjazdami i stromym, zbyt stromym (akurat w super-ulewie) podjazdem nad Świnną Porębą. W Wadowicach jestem zgodnie z mini-rozkładem, około dziewiątej, przemoczony doszczętnie i gotowy na wycof. Po godzinie suszenia i jedzenia i picia zmuszam się do dojazdu do Osieka. O dziwo - wychodzi trochę słońca. Za Osiekiem jest prosto do Pszczyny, a na końcu prostej jest Orlę, to może pojadę do Orlena i się wycofam? Prosta do Pszczyny była prosta i lekko pod górkę i ze złośliwymi wiatrami. A w Pszczynie łapie mnie grad. Jednak gdzieś jakoś pojawiła się motywacja do ukończenia. Łapię hotdoga i jakieś napoje i słodycze, zbieram się w sobie i napieram bokami na Skoczów. Za Górkami Małymi zaczyna się ten nieprzyjemny odcinek: combo Ustroń+Wisła, z remontami, wahadłami, masą samochodów i ścieżką rowerową z błotem. Kubalonka wchodzi fajnie, bo w końcu robi się luźniej na szosie. Wisełka i zjazdy też dobre, bo ludzi niewiele, nie to co na niegdysiejszym duatlonie. Za to podjazd nad Malinkę niszczy. Fizycznie niszczy. Zjazd jeszcze bardziej, bo po płytach dziurawkach i śliskich granitach. Podczas podjazdu na Salmopol zaczyna się snuć i straszy deszczem, ale ten się nie materializuje. Za to zaczyna być chłodno, i na zjeździe przez Szczyrk (wstrętny o tej porze roku), i przez Buczkowice pod Wilkowice. Pod Magurką doping organizatorów, że "jeszcze jedna górka!". Magurka Wilkowicka łamie nogi i kręgosłupy swoimi złymi asfaltami i prostymi z mocnym nastromieniem. Ale gdy się przygotuje mentalnie to nie jest zła. Nawet na koniec długiego wyścigu/maratonu. Jakoś to idzie i po 32h22min jazdy brutto (25h40min netto) podjeżdżam do schroniska na serniczek z colą.

Trasa: selektywna i mimo jakiś małych wpadek i średnich fakapów (Dzianisz, nieprzyjemny zjazd na Tropie, w którym ponoć była informacja, wjazd do Skoczowa, ddrka w Wiśle specjalnie zabłocona), ładnie poprowadzona. W KOŃCU finisz ultramaratonu na podjeździe! Może gdybym był wypoczęty i nie kiblował tyle dla bezpieczeństwa po drodze, ściganie byłoby wydajniejsze. Warto wspomnieć o pewnym uśmiechu w stronę alleycatów, bo na starcie, PK i mecie trzeba zbierać naszywki PatchCampowe. Miły akcent.
4 OPEN by default (przez dwa wycofy z czołówki), wygląda na to, że całość ukończyły tylko cztery osoby z 18(?) startujących.
CLIMB: max 22%

Jakiś zjazd do Gorlic by Grzesiek Tabor


Dane wyjazdu:
406.40 km 0.00 km teren
16:25 h 24.76 km/h:
Maks. pr.:50.20 km/h
Temperatura:7.0
Podjazdy:2341 m

follow DK94...but not really

Sobota, 14 listopada 2020 | Komentarze 2

prawie Zielonki-Olkusz-Sosnowiec-Bytom-Strzelce Opolskie-Brzeg-Oława-Wrocław-Środa Śląska-Legnica-Złotoryja-Lwówek Ślaski-Gryfinów Śląski-Mirsk

Wyjazd około 20 minut przed północą, w fajnych, bezwietrznych warunkach. Są podjazdy, więc nawet chłód nie taki odczuwalny. No, może na zjazdach.
Na wjeździe w konurbację katowicką kończy się sielanka, bo - oczywiście od Sosnowca - zaczyna ostro wiać. I to tak w twarz. Na dodatek milion remontów, szczęśliwie przy prawie pustych drogach. Wyjazd z Bytomia nieoczekiwanie przez ładny kompleks leśny. Ale droga do Strzelec i prawie Opola jest mentalnie i fizycznie trudna: w stronę Katowic ciągną karawany ciężarówek, które pchają wilgotne i zimne powietrze prosto na mnie. Bo nie chce się im na autostradę. Co ciekawe, w moją stronę na odcinku kilkudziesięciu kilometrów, pojechały może ze trzy większe wozy.
Opole o świcie  i zaczyna kropić. Za Opolem jakieś pierwsze tankowanie orlenowskie. Widok zamglonej Ślęży zwiastuje, że zbliżam się do Wrocławia. Przy fosie na Podwalu ląduję około 11tej godziny. Udaje się jakoś wyjechać z miasta, na dodatek zaczyna wychodzić trochę słońca, więc jest jakoś raźniej. Więcej postojów, więcej ociągania, w końcu Legnica i zmieniam trochę plany - odbijam od razu na południe. Po ciemku mijam Złotoryję, potem robię zakupy w Gryfowie i przed 21szą siadam nad michą makaronowej zupy na miejscu spoczynku nad Mirskiem. Tym razem bez ogniska. Noc wydaje się chłodna, ale po wejściu w śpiwór robi się naprawdę ciepło i szybko odpływam.
CLIMB: max 13%

KOLEJNY DZIEŃ


dk94 za Olkuszem
dk94 za Olkuszem © wojtekjg

czy ktoś mi może w końcu wytłumaczyć co to jest (tak po drodze do Dąbrowy G.)? wiem, że latem robi za deszczoschron dla lokalnych dziwek
wjazd w konurbację i mocno podświetlony kościół w Strzemieszycach Wielkich
wjazd w konurbację i mocno podświetlony kościół w Strzemieszycach Wielkich © wojtekjg

nieoczekiwanie - w Bytomiu mają kawałek lasu!
pomnik na ryneczku w Strzelcach Opolskich
pomnik na ryneczku w Strzelcach Opolskich © wojtekjg
elektrownia zza Odry, koło obwodnicy Opola
elektrownia zza Odry, koło obwodnicy Opola © wojtekjg
jaaaaazda w stronę Brzegu
jaaaaazda w stronę Brzegu © wojtekjg
coraz bardziej  zbliżam się do Oławy
coraz bardziej zbliżam się do Oławy © wojtekjg
śmieszka rowerowa z Oławy w stronę Wrocka
śmieszka rowerowa z Oławy w stronę Wrocka © wojtekjg
Wrocław, jak każde dobre miasteczko, ma fosę
Wrocław, jak każde dobre miasteczko, ma fosę © wojtekjg
fosa w centrum Wrocławia
fosa w centrum Wrocławia © wojtekjg
trochę słońca w okolicy Środy Śląskiej
trochę słońca w okolicy Środy Śląskiej © wojtekjg
KGHM robi mikroklimat w Legnicy
KGHM robi mikroklimat w Legnicy © wojtekjg


gdzieś tam w Legnicy
zachód słońca gdzieś napolach
zachód słońca gdzieś napolach © wojtekjg

resztka słońca na drodze do Złotoryi
park przydrożny w Lwówku Śląskim (Skwer Piłsudzkiego)
park przydrożny w Lwówku Śląskim (Skwer Piłsudzkiego) © wojtekjg
całkiem ładne centrum Gryfowa Śląskiego
całkiem ładne centrum Gryfowa Śląskiego © wojtekjg
łuna miast od Gryfowa do Lubania podświetla opadające smogi
łuna miast od Gryfowa do Lubania podświetla opadające smogi © wojtekjg
Kategoria [300-1500km :)], sam


Dane wyjazdu:
502.00 km 0.00 km teren
17:30 h 28.69 km/h:
Maks. pr.:72.90 km/h
Temperatura:13.0
Podjazdy:5857 m
Rower:Furia

każdy niewycof jest jak zwycięstwo - Tour de Silesia

Sobota, 19 września 2020 | Komentarze 0

Godów-Petrovice-Kończyce Wielkie-Kisielów-Goleszów-Ustroń-Górki Wielkie-Świętoszówka-Bielsko Biała-Buczkowice-Szczyrk-Biały Krzyż-Kubalonka-Istebna-Koniaków-Szare-Milówka-Węgierska Górka-Bystra-Trzebinia-Żywiec-Kocierz-Przełęcz Kocierska-Andrychów-Gierałtowice-Piotrowice-Zator-Olszyny-Wygiełzów-Bolęcin-Rudno-Tenczynek-Krzeszowice-Miękinia-Lgota-Olkusz-Klucze-Ogrodzieniec-Łazy-Chruszczobród-Podwarpie-Twardowice-Rogoźnik-Radzionków-Tarnowskie Góry-Kamieniec-Księży Las-Toszek-Jaryszów-Zimna Wódka-Dolna-Wysoka-Annaberg-Żyrowa-Koźle-Kuźnia Raciborska-Racibórz-Rogów-Czyżowice-Gorzyce-Godów

Wstałem rześki jak Kapitan Żbik.
Kręciłem się na trzeszczącej macie już 3h przed budzkiem, a po pianiu budzikowego koguta zacząłem mentalnie przygotowywać się na radosny poranek z poranną mgłą i porannym, wrześniowym chłodem. Trza było spać trochę dłużej, bo po zrzuceniu bagażu i przepaku, pojechaniu po picie i drożdżówkę, siedziałem z herbatą i jagodzianką jeszcze prawie 40 minut na chłodzie, w krótkich spodenkach, z gołymi ale ładnie opalonymi nogami.
Start o 8.25 bodajże, jako ostatnia, dość mocna grupa. Paweł Miłkowski pocisnął od razu na głównej drodze w mgłę, a ja stwierdziłem, że chyba jedziemy o drugie miejsce w Solo. Złapał mnie jakiś marazm i niechęć do szybkości. Inaczej chyba pomyślał Paweł Sojecki, który ruszył za Miłkowskim. Zrobiło to tyle, że oddzielił mnie od Miłkowskiego, ale nie mógł go dogonić. Po kilku kilosach nastąpiło tasowanie i jechałem przodem, lekko zwiększając przewagę nad to dochodzącym, to odstającym Sojkiem. Przed pierwszym znaczącym podjazdem mała przerwa na światłach na wahadle przy remoncie drogi. Licznik odlicza od 2 minut, jest więc czas na rozbiórkę, bo zrobiło się słonecznie i cieplutko. Gdy do czerwonego dojeżdża dwójka daltonistów wyścigowych*, dwójka przykładnie stojąca ze mną też postanawia, że chce mieć tę minutę mniej na mecie. Odczekuję i łykam na spokojnie wszystkich na górce, a potem dociskam na zjeździe. Przejeżdżam Cieszynkę, dobijam do Ustronia i nerwowo pokonuję milion hopek koło Bielska. Droga ma plusy (mniejszy ruch) i minusy (ruch osiedlowy, sporo progów zwalniających). Ostatni szybki zjazd i Szczyrk. I czerwona fala, na której tylko ja** stoję jak debil. Tutaj też mijam trzysetkowiczów, machając do jadących pod lekki wiatr pociągów kolarskich. Podjazd na Salmopol zaczyna się dobrze, nawet z wiatrem, chyba że przejeżdża grupka samochodów z naprzeciwka. Mijam kilka osób, dobijam do przełęczy (pamiętam ją z większą ilością drzew) i wbijam w zjazd. Wbijam w niego zbyt entuzjastycznie, bo o mały włos nie przestrzeliwuję pierwszego dużego zakrętu.
Punkt widoczny z daleka, łapię tylko banana, Paweł nalewa mi wody, zagryzam arbuzem i jadę. W Wiśle skręt chodnikiem na rondo przy zakazie powoduje chwilę konsternacji. Dodatkowo, zawodnik jadący z prawej na rondo mówi mi, że nie tak idzie ślad. I zawracam i kręcę się chwilę i próbuję się upewnić, czy dobrze pojechałem***. Łykam znów kilka osób na podjeździe na Kubalonkę, potem zjazdy w stronę Jaworzynki, z jakąś ostrą hopą po drodze. I skręt na Koniaków. Gdzieś za muzeum koronek łapię dwójkę z Innergy Team z koleżanką na kole. O mało nie koziołkuję na bruku w Kamesznicy i o mało nie wjeżdżam na Skę koło Szarego. I wpadam do Milówki, w sobotni rajd po zatłoczonych ulicach. Mija mnie znów trójka z Innergy. Pan miejscowy stwierdza, że zatrzyma się z 40kmph do zera, do skrętu do Biedronki i gdyby nie trochę miejsca między nim a krawężnikiem, wylądowałbym na jego tylnym siedzeniu. Nerwówka jest spora. Po skręcie w Węgierskiej Górce lecę pod mały wiatr doliną, mijam znów trójkę Innergy (tym razem przyglądając się im****) i wbijam na strome podjazdy na Żywiec. I w końcu Kocierska, której nie męczę nawet jakoś wybitnie.
500m przed szczytem zlokalizowano mobilny punkt. Jest woda, jest cola, są soki i napoje poramańczowe i są krakowscy Drożdżówkarze, których dogonienie było moim małym priorytetem (wystartowali godzinę przede mną). Łapię sok do bidonu i Góralka i walę dalej. Jakikolwiek ciśnienie we mnie było, to po PK zeszło. Nawet nie kładę się na lemondce na odcinkach, gdzie mógłbym nadrobić, w stronę Zatora. Jeszcze dwa stawy, trzy zakręty i Bolęcin i zapiekankarnia i przepak.
Za zapiekankę dziękuję, zjem kiedy indziej. Biorę bluzę, pakując ją gdzieś na ramę, biorę lampkę, biorę nogawki do torebki, biorę batony, przelewam swoje picie, smaruję się kremikiem, który biorę do torebki i jadę. Zaczyna się trochę podjazdowo, bo hopka przed Tenczynkiem, potem Miękinia z Krzeszowic i hopka nad Olkusz. Za Rudką, na górce, siadam na chwilę łapiąc mały zjazd glukozowy i dzwonie do Misia-Pysia, żaląc się, że pewnie już czas zawrócić do Maka i do domu. Jedzonko Snickersa i mi przeszło, zakładanie lampek, ubieranie i zjazdy do Ogrodzeńca. Nie jest zimno, ciemno robi się powoli, jedzie się nawet fajnie. I zaczyna się robić w miarę płasko. Ale nawet to nie motywuje mnie do dociśnięcia. Asfalty są gładkie, czasem tylko jakaś nierówność się pojawia odcinkowo, to i szybko dojeżdżam na punkt w Rogoźniku.
Na punkcie znów Paweł Organizator, jest wieeelki talerz makaronu z mięskiem, jest herbata i kawa, są napoje, jest woda, są batoniki. Zakładam nogawki, gaworzę chwilę przy makaronie, ociągam się jak mogę i po drugiej herbacie wyjeżdżam akurat, gdy na punkt zajeżdżają Drożdżówkarze.
Dalej jest znów dość dobrze asfaltowo. Mijam wszystkie znajome miejsca okolic Tarnowskich Gór, z zabytkową kopalnią srebra włącznie. Trochę krążenia po okolicy, jakieś boczne drogi od czasu do czasu, z nawierzchnią odbiegającą standardem do krajowej nawet*****, ale zaraz zaczyna się opolskie i sporo długich dróg po lasach. Podjazd na Annaberg akurat z tej najkrótszej i najłatwiejszej, moim zdaniem, strony, a na górze bruk (uparłem się nie jechać chodnikiem) i trochę szybkiego i trochę nieszybkiego zjazdu.
Na punkcie w Żyrowej znów Paweł z bratem, ognisko, zupa warzywno-grzybowa z grzankami, dwie herbaty, soki, woda, cola, ciasto(!!!). Znów się ociągam, ale, o dziwo, morale są dobre. Pewnie i tak nie zrobię ostatnich 80km w 2,5h, więc nastawiam się na dojazd w okolicy godziny 4 nad ranem. Idzie nawet szybko. Jest sporo prostych na Racibórz. Potem jest jedna górka, z punktem widokowym, która daje czasem ponad 10%, a za nią kolejna. A po nich trochę pohopkowania i znajome Gorzyczki, Mak znajomy z GMRDP i trochę asfaltu do Godowa. Na sam koniec sam Organizator dopinguje mnie do niewocofu z okna samochodu. A na metę wpadam kilkanaście minut przed czwartą (z chyba drugim czasem w Solo).

Są takie dni, gdy się leci na rowerze. A ten był z tych, co czułem, jakbym jechał w zupie z wilgoci przez prawie cały dzień. Właściwie to przegrałem ten maraton już tydzień temu, jadąc nad morze. Ale z drugiej strony, Paweł Miłkowski ma fantastyczny sezon i byłby chyba poza zasięgiem, bo nie mam głowy na mocne ściganie. Zmęczyć się mocno nie zmęczyłem, bo dociskania nie było aż tak dużo. Ale dzień był też z tych, co wkładka nie współpracowała z tyłkiem i wyszedłem z małym przetarciem. Minimalnym. Pogoda za to dopisała okropnie - po porannych mgłach wyszło cieplutkie słońce, wiatr nie dokuczał zbyt mocno, a noc nie była tak zimna jak zimną miała być.
Organizacje naprawdę świetna: od bazy maratonu, atmosfery pomimo zmniejszonej ilości przewijających się osób, przez rozmieszczenie punktów równomiernie po trasie, aprowizację na nich i atmosferę napunktową. Jedzenia było w sam raz, picie było zróżnicowane, wszystko dostosowane do imprezy - nie schabowy tylko makaron z kurczakiem, zapiekanki czy zupa, gdy ktoś chciał była opcja bezmięsna. Była tak ważna w tym okresie herbatka i kawa. I realne troszczenie się orgów o to, żeby było wszystkim fajnie, ale nie takie namolne.

* daltoniści wyścigowi - dla nich każde palące się światło jest zielone;
** bo inni stwierdzili, że YOLO, na czerwonym też można
*** okazało się, że mnie ślad prowadził dobrze, widocznie kolega miał albo starą wersję śladu albo jechał na pamięć
**** i co się okazuje? koleżanka ma numer 731, koledzy numerów nie mają. i ciągną ją gdy tylko nie męczy górek. co ciekawsze - na punkt w Bolęcinie dojechała z innym kolegą z Innergy (który czekał na grupkę w Andrychowie) - co oznacza, że chłopaki zrobili sobie sztafetę. Czy serio jest się czym chwalić, gdy trasy nie przejechało się samemu? Ja wiem, że to Innergy Team, oni zawsze pierwsi biegną pod spuszczony szlaban na przejeździe, ale w taki sposób wieźć kogoś na kole, nie będąc w wyścigu/maratonie - to czyściutkie oszustwo
***** czaaaasem trasa wpadała w jakąś boczną drogę, po dziurach, których w Śląskiem i Opolskiem nie brakuje, czy po zawianych piaskach. wymagało to lekkiego zwolnienia i większej uwagi.

CLIMB: max 13%