Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi WuJekG z miasteczka Kraków/Gorlice. Mam przejechane 268461.23 kilometrów w tym 4384.92 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.91 km/h.
Więcej o mnie.

button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl




Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy WuJekG.bikestats.pl

Archiwum bloga

Dane wyjazdu:
460.00 km 142.80 km teren
25:11 h 18.27 km/h:
Maks. pr.:71.00 km/h
Temperatura:19.0
Podjazdy:10211 m
Rower:BROKAT II

(Ultra)Lajkonik 2024 - im mniej się chce, tym bardziej wychodzi

Wtorek, 30 kwietnia 2024 | Komentarze 0

Gródek n/Dunajcem-masa górek i upodlenia-Gródek n/Dunajcem

Maraton wpadł właściwie tak przypadkiem: dostaliśmy spot startowy dla Grupetto Gorlice, więc po dłuższym wahaniu zapisałem się na nowopowstały dystans dłuższy. Potem dłuższy się wydłużył, niewiele ale jednak jakoś zniechęcająco i taktycznie (za sugestią Prezesa) przepisałem się na dystans midi, mający na mapce niecałe 450k. Nie przygotowywałem się zbytnio do samego typu i trybu jazdy, nie było w tym roku specjalnego celowania w wyczucie szutrów, trasa miała dostarczyć sporo stromych i czasem 'technicznych' zjazdów, za którymi nie przepadam, więc i nie traktowałem tego jakoś priorytetowo - przejadę się, zmotywuje mnie to do nie-wycofu, poćwiczę/przypomnę sobie strategię na trasie i planowanie, wpadnę może w jakiś tryb ściganiowy. Jak zawsze w tygodniu mało snu i praca nocami, ale szczęśliwie udaje mi się wyłuskać całą dobę swobody przed startem, co pozwala na leniwy dojazd, powłóczenie się nad jeziorem, naleśniki z serem w lokalnej mordowni, odbiór pakietu startowego i wygodny nocleg pod dachem. Robię jeszcze przymiarki podsiodłówek i decyduję się na większą, bo zabieram więcej cieplejszego ciucha i antycypuję dopakowanie zapasów na noc.
Do grupy startowej wpisany zostaję dopiero nad ranem, jest miejsce w ostatniej, o 8.30 i z takiej też udaje się wystartować. Pogoda od rana prawie letnia, praży słońce (chociaż zawiewa dość mocny wiatr), można jechać na krótko. Jesteśmy przemieszani z dystansem długim, z którym dzielimy pierwsze naście kilometrów. We wcześniejszych grupach wyjechało kilku mocnych zawodników z mojego midi, mocna trójka jest ze mną na starcie (w tym Radek Rogóż i Ula i Kamil, sami doświadczeni), startujemy też z wycinakami z długiego.

Start nawet spokojny, ktoś tam wyskoczył na asfalcie do przodu, od niechcenia dojechałem do grupki posiedzieć w kole przed podjazdem. Na podjeździe asfalt, a potem szuter, zrobiła się selekcja i na szczycie znalazłem się sam z Radkiem Gołębiewskim i Michałem Mordarskim (kolega na mtb był ciut z tyłu, ale minął nas na zjazdach). Na zjeździe, jadąc jako drugi, jebłem radośnie w jakąś dziurę - bo zjazd był dobry na rower mtb - i ułyszałem mocne 'trach!'. Sądząc, że to koło, letko wystopowałem, ale wszystko było okej. Potem była druga dziura, bez głośnego 'trach!', ale zatrzymałem się zaraz zobaczyć czemu zatrzymuje się Michał (bo żelki mu wypadły na dziurze). Na asfalcie podganiamy, na kolejnym podjeździe widzimy tylko z daleka łydkę Radka, potem puszczam Michała, który łapie lekkie koło za traktorem i wbija w zjazdy, a ja wchodzę w swoje tempo, nie goniąc. Bo przed wyścigiem zrobiłem sobie rozpiskę, taką godzinową, gdzie robić zakupy (ciężko ze sklepami przy trasie, na dodatek noc i drugi dzień to święto), o której wypadalo by gdzie być i w ogóle. A jadąc mniej więcej pod zapiekiem, powienienm harmonogram z rozpiski zrealizować. Zaczynam też łapać zawodników i z długiego i z midi, przebijamy się przez jakieś błotne i rozjeżdżone podjazdy pod Iwkową, przypominam sobie miejsca z poprzedniej edycji, podobnie zabłocone, skręcam pod prąd w Lipnicy Murowanej na rynku, trochę zbity z tropu dopingiem orgów, gubimy się potem z dwoma zawodnikami na jakiejś ścieżce, potem łapię kolejnych zawodników za Gosprzydową.... i ścianę płaczu w Bocheńcu robię w pełnym słońcu już sam, nie w tłumie, jak 3 lata temu. Bokami przebijam się do Zakliczyna, mam jeszcze wodę więc odpuszczam zakupowanie i walę trochę z wiatrem w stronę Dąbrówki Szczepanowskiej, podjazdu dość stromego (ostatni ponad kilometr nie schodzi poniżej 13%), asfaltowego, nie dającego ucieczki przed słońcem. Idzie nawet fajnie. Potem lasy, postój na kremik i poprawienie opadniętej na dziurze pierwszego zjazdu kierownicy (poszła w dół na mostku, przez co przez te 4h miałem inną niż zwykle pozycję ręki na klamkach i guma zrobiła mi szybciutko otarcie przy kciuku - mam za swoje, że nie zabrałem rękawiczek na dzień), asfaltowe zjazdy i sklep w Pleśnej, gdzie uzupełniam zapasy i płyny i gdzie dojeżdża (niespodziewanie dla mnie) Kamil. Mając go na plecach trochę biorę się za siebie, przemykam przez lasy do Krowodrzy, rozpoznając miejsce wycofu poprzednim razem, Szynwadł ciągnie się okropnie, nie da się jakoś wyjechać z tej wioseczki, ale Kokocz wchodzi zgodnie z rozpiską, przy tężni na górze jestem około 15.30. Potem szybkie zjazdy, smutny i długi podjazd, jakieś lasy w okolicy Połomii, gdzie trafiam na bląkającego się Zbiga Mossoczego, szukającego właściwej ścieżki. Zjeżdżamy razem na zakupy do Lewiatana do Braciejowej - ja na chyba większe zakupy, bo Zbig zebrał się szybciej - i dalej jazda w stronę Małej. Łapię go na drodze krzyżowej do pomnika nad Małą, bo przez skurcze musi rower prowadzić pod górki. Narzeka też na małe dolegliwości ze strony żołądka - przy tej pogodzie i pewnie spsorej podaży węglowodanów wcale się nie dziwię, sam się zastanawiam kiedy złapie mnie dołek jelitowy. Tak jadę i jadę i nagle poznaję gdzie jestem - pod Górą Chełm! :) Oczywiście po wjeździe do lasu koło rezerwatu trochę błądzę, bo ślad znów nie jest ewidentny i trzeba jechać dzikimi ostępami do ścieżki leśnej. Zjeżdżam, podjeżdżam, zjeżdżam, widzę podwieczorne Jasło, docieram do krajówki w Kowalowych i robię małe ubieranie (tylko góra), przepak jedzenia i smarowanko (zgubiłem tyłkokremik, więc został tylko tłusty krem z filtrem SPF.. ;)). Mija mnie Kamil, potem ja go mijam i atakuję most w Krajowicach. Remontowny, jednak. Bez kładki dla pieszych. Łapię Kamila podczas odwrotu, pokazuję mu gdzie jadę na objazd i że wstępuję na opcjonalny Orlę (się dobrze złożyło akurat). Orlen załatwiam szybko, z napojami i jakimiś nadmiarowymi batonikami. Dojeżdża tu jeszcze jeden zawodnik na zakupy (nie wiem czy wie o moście), ja wyjeżdżam pierwszy z trójki ze stacji. Kurcze, się chłodno zrobiło w dolince, ale zaraz zaczyna się podjazd pod Liwocz. Widzę jeszcze chwilę migające za mną światła rowerowe, ale potem troszkę dociskam i w lesie jestem już sam. W sam raz, żeby trochę pobłądzić i połazić po krzakach. Ale - dobijam w kóncu do zjazdów, te idą fajnymi szutrami, do Jodłowej, potem znów w górę, potem znów błąd nawigacyjny i krążenie po zasianch polach - gdy trafiam w odpowiedni asfalt, który był zaraz obok, ale dla mnie nie był taki ewidentny, zastanawiam się czy to ze zmęczenia, od słońca i wiatru czy jakiegoś niedożywienia. Tylko z tym ostatnim mogę sobie na tę chwilę poradzić, więc wciskam w siebie żelek i batonika i sporo wody. Pod Ostrym Kamieniem mam jakieś zagwostki nawigacyjne, ale gdy wpadam w szutrowe drogi to leci się 40-50 na luzie. Pod Brzanką dopingują mnie organizatorzy, namawiając do zatrzymania się - trochę ich zbywam, za dobrze mi się jedzie. Z Brzanki zjazd trochę za bardzo terenowy (ale nie taki zły jak z Liwocza...). I dolina w Lubaszowej. A z Lubaszowej jakaś przykra ściana podjazdu. Rzepienniki idą jakoś na automacie, chociaż nocą mało co poznaję gdzie jestem. Mam ponad godzinę opóźnienia, wyczekuję tego Biecza, do którego wpadam po zimnym Bugaju i Sitnicy, po jakichś wstrętnych szutrach, grubo po 2.40 w nocy. Wykupuję napoje na BP, pożeram zapiekankę z herbatą, trochę się odświeżam w toalecie, zasmarowuję zakupionym kremikiem niweła, ubieram nogawki i kurtkę, a nawet zaopatrzam się w redbulle (to pierwszy od 10 lat wypity energetyk....myślałem, że będzie lepszy kop albo gorszy zjazd później, ale nie było ani wystrzałowo, ani źle). Wyjazd kilkanaście chwil po 3ciej, od razu w podjazdy w stronę Pagorzyny, Lipinek i Wapiennego. akurat zerwał się przedporanny mocny wiatr, wiejący mocno w twarz - akurat na część asfaltową. Wbijam na łącznik do Bodaków gdy już zaczyna dnieć i całe szczęście, bo zjazd jest mocno MTBowy. Przy szlabanie mała rozbiórka, a zaraz potem szutry Gravela Beskidzkiego - trochę na automacie, trzeba było tylko uważać na łanie łażące przez drogę. O wschodzie jestem nad Pętną, Seba pisze mi, że pudelko GPSowe mnie nie łapie, bo chyba straciło sieć, więc na wszelki wypadek je resetuję. Wierch Wirchne dłuży mi się przez błota, Magura idzie na pamięć, szutry zjazdu do Bielanki wybijają mi nadgarstki. Z Bielanki przeskok na fajną szutrówkę przez Miejską Górę, na podjeździe kibicuje mi Grzesiek z dzieciakami. Zjazd do Szymbarku na heblach, a na dole punkt kibicowski zrobil Wojtek Senior. Przebieram się przy Arce, jest chwilę po 7mej, ale już ładnie praży. Wywalam śmieci, przepakowuję żarcie i picie, smaruję się i walę na Morskie Oko, Maślaną i ostrożnie w dół do Bieśnika, gdzie już nieostrożnie puszczam klamki na zjeździe na Szalową. W Łużnej kibicuje mi jeszcze Marek, w Staszkówce robię ostatni mini przepak jedzeniowy i pomykam na Zborowice. Drugi dzień krótkich maratonów zawsze jest marny: przychodzi 'upał dnia drugiego', niespanie daje o sobie znać, daje o sobie znać lekkie odwodnienie, organizm stara się schłodzić ale to nie wychodzi, zaczyna się retencja wody i uczucie ciężkości. Ten okres trzeba jakoś przetrwać, zagryźć zęby i dociskać. Już wcześniej dostałem info, że wyszedłem na prowadzenie na tyle mocno, że mogę jechać na luzie, ale z drugiej strony trzeba antycypować jakąś awarię lub bombę, więc nie zwalniam. Do Bukowca jak to do Bukowca, niestety nie jest jakoś super z wiatrem. Droga do Jamnej, czasem pureMTB, mocno mnie męczy mentalnie i dłuży się jakoś. W Olszowej mały doping orgów i już Pleśna i ostatni podjazd terenowy - ściana ziemi w lesie. Ostatnie szutrówki i w końcu asfaltowy zjazd do mety. Do której docieram okolo 12.12, po 27h42min.

Jasne, że szosowiec będzie narzekał na odcinki bardziej mtb niż gravelowe, ale może to tylko zbytnie narzekanie szosowca. Wydłużył mi się zakładany czas o prawie 2h brutto, ciężko powiedzieć gdzie i czemu i jak. Ale grunt, że nie było problemów ze strony żołądka, pogody, chęci odwrotu (no, może prócz kilku pierwszych godzin, przez pierwszą setkę ;) ), większych awarii, które potrafią zdemotywować. Można było mniej zapakować, ale potem marznąć i pakować picie po kieszonkach lub nie pić nic - aprowizacja na tej trasie, podczas jazdy nocnej i w okresie świątecznym, była dość kluczowa dla odpowiedniego przetrwania i warunków i trasy. Przewyższeń narąbało mi więcej niż zakładane, ale to przez szereg pomyłek nawigacyjnych, zawracań i niechcianych podjazdów i zjazdów. Niby zmieniłem przełożenie na miększe, nauczony doświadczeniem poprzedniego kawałka Lajkonika - jechałem na 40/11-46T, ale miejscami czułem, że chciałbym mieć jeszcze lżej pod nogą.
Generalnie - na duży plus, miło od czasu do czasu zaliczyć coś dającego mentalnego kopa i zadowolenie:)
CLIMB: max 21%








Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!